Kolejny weekend dopisał. Pogoda była wyśmienita, i choć, gdy piszę te słowa aura zrobiła się nieco bardziej mroźna i zimopodobna, to jednak sobota przywitała piękną wiosną. Święta Wielkanocne już za pasem i pewnie niedługo wszystko zacznie się zielenić. W zasadzie każda pora roku czy pogoda jest odpowiednia, by grać w planszówki, chyba, że akurat w planach jest granie w szczerym polu pod otwartym niebem. Wtedy rzecz jasna zawsze istnieje ta nuta niepewności, czy aby niebo nie spadnie na głowę.
Tym razem postawiliśmy z Janem na tytuły nieco lżejsze, a przynajmniej takie, które nie uraczają graczy 30-stronicowymi instrukcjami i załącznikiem z milionem wyjątków. Wybraliśmy więc czystą przyjemność, choć nie twierdzę, że tytuły nie były zupełnie wymagające.
Na początek krótki deckbuilding Star Realms. Bardzo przyjemny tytuł, w którym gracze zarządzają swoją talią, próbując stworzyć z posiadanych kart destrukcyjne dla przeciwnika zagrania. Gracze muszą kontrolować liczbę posiadanych kart, pozbywać się tych, które zmniejszają wydajność talii i starać się pozbawić przeciwnika punktów wytrzymałości. Mamy do dyspozycji karty statków i stacji kosmicznych należące do czterech frakcji. Każda karta oferuje akcję podstawową oraz akcje dodatkowe, które stają się dostępne najczęściej, gdy wyłożona zostanie inna karta należąca do tej samej frakcji. Jak to w grze z budowaniem talii, tutaj również mamy dużo do tasowania. Szczerze mówiąc, tego typu gry chyba lepiej sprawdzają się jako aplikacje na urządzeniach mobilnych. Konia z rzędem temu, kto bez momentów zwątpienia potrafi w tej grze odjąć lub dodać punkty wytrzymałości (w grze są dwa typy dwustronnych kart służących do oznaczania tychże punktów – na awersach i rewersach mamy odpowiednio wartości 20, 10, 5 i 1. Gdy gracz otrzyma obrażenia zaczyna obracać, przerzucać, dociągać, odrzucać te karty, by ostatecznie z wyraźną ulgą na twarzy uznać, że już jest dobrze). Być może za jakiś czas pojawi się tu szerszy opis tego tytułu. Tymczasem zachęcam, aby sprawdzić naprawdę dobrze przygotowaną aplikację dostępną dla urządzeń z Androidem oraz iOS.
Nabierając rozpędu, przez chwilę zostaliśmy jeszcze przy fillerach i na drugi ogień poszła Gilotyna, o której zdarzyło mi się już napisać kilka słów przy okazji innego wpisu. Nie rozwlekając powiem, że dekapitacja wciąż bawi, a gra to już niemal klasyk i po wszystkich zawirowaniach w kolejce notabli ostatecznie przegrałem z Janem 30 do 31… Po Star Realms to już 2:0 dla niego. Nie pamiętam jaki dokładnie był wynik w Star Realms, wiadomo, że zostałem zniszczony, a w komentarzach na BGG Jan opisał tę partię krótkim „Won!”. Mam tylko nadzieję, że to komentarz napisany w języku angielskim, a nie stosunek do tego tytułu wyrażony w mowie ojczystej.
Po przystawkach nadeszła wreszcie pora na coś, co można uznać za danie główne. Bardzo solidny kawał ekonomii, w dodatku umieszczony ciekawie tematycznie i mechanicznie. Gra dosyć złożona, ciężko się ją tłumaczy, ale satysfakcja z rozgrywki naprawdę duża. Mowa tu o wydanym niedawno po polsku Nipponie. Gra pozwala graczom brać udział w XIX-wiecznej industrializacji Japonii. Jako szefowie dużych karteli (zaibatsu) staramy się budować fabryki, zaspokajać swoimi towarami rynek lokalny i wypełniać zobowiązania wynikające z międzynarodowych kontraktów. Gra oferuje wiele ścieżek zwycięstwa, które gracze muszą zakreślać już od pierwszej rundy. Bardzo ciekawie zastosowano tutaj mechanikę, którą określiłbym mianem workerdeplacement, aby odróżnić ją od bardzo popularnej mechaniki workerplacement. Jeśli obydwa terminy są dla Ciebie Czytelniku niezrozumiałe, to spieszę z wyjaśnieniem. Workerplacement, to z angielskiego dosłownie „umieszczanie robotników”. W takich tytułach gracze najczęściej dysponują jakąś pulą podległych im „robotników”, których wysyłają na poszczególne pola planszy, karty itp., na których ci wykonają określoną akcję, a następnie powrócą (bądź nie) do puli gracza. W przypadku Nippona robotnicy są od razu przypisani do pól akcji, a gracze chcąc wykonać jedną z nich, zatrudniają tych robotników. Niby różnica niewielka, ale jednak w przypadku Nippona kolor losowo ustawionego na polu robotnika ma ogromne znaczenie dla finansów gracza (w skrócie, za każdy kolor zatrudnionych robotników trzeba zapłacić). Dodatkowo dostępność robotników wyznacza długość rundy. Jeśli jakieś pola akcji będą się cieszyć większą atencją graczy niż inne, to rozgrywka może się znacznie skrócić. Tytuł na tę chwilę zawładnął mym sercem i postaram się opisać go bardziej szczegółowo wkrótce. Ze wspomnień Janka przytaczam: „Berni mnie zlał”. Jasne, że zlał, to moja gra, ja czytałem instrukcję i, co najbardziej brzemienne w skutkach, ja wykładałem zasady przed partią. Czego się spodziewałeś? 2:1.
Bardzo udany powrót na stół jak i do samej kolekcji zaliczyła Roma autorstwa Stefana Felda. Feld słynie z gier mało klimatycznych, suchych. Tak jest i tym razem. W dodatku losowość jest ogromna. Ta gra jest wredna i podła, ale jest w niej coś, co sprawia, że chce się grać jeszcze jedną i następną partię. Janku… 2 do 2… do 3… :)
Następnym tytułem była świeżynka z ostatniego Essen – Krwawa Oberża. Do tej gry przyciąga już sama okładka i opis tematu. Otóż gracze prowadzą wspólnie tawernę, do której przyjeżdżają różni goście gnani niepokojami społecznymi i politycznymi w XIX-wiecznej Europie. Goście wynajmują pokoje, spędzają w oberży noc, ale nie każdy z nich dożyje świtu. W tym palce maczają gracze, którzy w nieposkromionej chciwości mordują i ograbiają przejezdnych. Po pewnym czasie pod stodołą i wszelkimi wybudowanymi naprędce przybytkami piętrzą się stosy ciał, które gracze starają się ukryć przed stróżami prawa. Gra bardzo ciekawa, choć z pewnością muszę zagrać w nią co najmniej kilka razy, aby nauczyć się korzystać należycie z możliwości jakie dają graczom zdolności specjalne kart.
Kolejnym tytułem był już leciwy Factory Manager od Friedemanna Friese. Szczerze przyznaję, że produkcje 2F-Spiele najczęściej do mnie nie przemawiają, a najbardziej znany hit tego autora – Wysokie napięcie uważam za nudne i przydługie. W Menadżerze Fabryki wielu podobieństw do poprzedniczki nie ma, czuć jakiś ogólny klimat fabryczny i znów mamy do czynienia z zasilaniem, grafiki również podobne, jednak to wszystko. Mamy grę, w której mamy krótką kołderkę i tylko 5 rund by zakryć stopy, aby nie marzły w nocy. Innymi słowy mamy fabrykę, która produkuje jakiś towar, a gracz musi zadbać, by produkcja była efektywna, magazyny dostępne, a zasilanie w pełnej fazie. Tytuł mnie nie zachwycił, ale nie było też specjalnie źle. Czy siądę do niego jeszcze? Nie sądzę.
Na koniec wieczoru stoczyliśmy jeszcze epicką bitwę w uniwersum Gwiezdnych Wojen. X-Wing to dla odmiany gra figurkowa, w której każdy z graczy dowodzi flotą statków. My graliśmy bez żadnego scenariuszu, skupiając się na samej rzezi. Janek dowodził flotą imperialną, w której skład wchodziły dwa myśliwce Tie i jeden Tie Advanced z samym Lordem Vaderem za sterami. Po drugiej stronie skromne dwa X-Wingi, a w nich Luke Skywalker i Wedge Antilles. Od początku zaczęliśmy ostro manewrować. Przestrzeń była mocno ograniczona, z jednej strony granicę stanowiły talerze z przekąskami, a z drugiej szpara w blacie stołu. Kto nieopatrznie wyleciałby poza obszar gry, musiałby uznać swoją porażkę, nie mówiąc o tym, że model statku mógł wylądować w sosie. Pierwsze strzały X-Wingów były celne, ale później skuteczność zaczęła zawodzić. Dużo zwrotniejsze Tie Fightery co rusz siadały na ogonach ciężkim myśliwców Rebelii. Sam Vader jednak zdawał się być mniej zainteresowany bezpośrednim starciem krążąc raczej wokół pola bitwy, niż się w nią angażując. Wszystko zmieniło się gdy osaczony Luke Skywalker został w końcu strącony.
Zdenerwowany takim obrotem spraw Wedges siadł Lordowi na ogonie i wkrótce ojciec i syn połączyli się w niebycie. Wciąż jednak sytuacja dla Rebelii nie wyglądała najlepiej. Wedges, choć walczył dzielnie, otrzymał kilka poważnych uszkodzeń. Na szczęście udało się strącić jednego z myśliwców Tie, i w końcowej fazie bitwy doszło do pojedynku 1 na 1. Sytuacja dla obydwu pilotów nie wyglądała zbyt kolorowo. Myśliwiec Tie mógł otrzymać jeszcze tylko dwa obrażenia, a X-Wing jedno. W decydującym momencie X-Wing zrobił ostry zwrot, nie bacząc na wszelkie negatywne skutki takiego manewru ustawił się czołem do Tie. Przewaga w doświadczeniu Wedgesa zwyciężyła. Rzutem na taśmę wystrzelił swą ostatnią, dramatyczną serię w stronę Tie Fightera i… trafił. Trafił przerażająco skutecznie…
Nie mam zbyt często okazji, by grać w X-Wing, ale naprawdę lubię ten tytuł. Mam nadzieję, że kolejne partie wypadną już wkrótce. Tak minęła sobota, która właściwie przeszła już w niedzielny poranek.
Jako przypieczętowanie udanego wieczoru gier, z samego rana zagraliśmy jeszcze w Wyścig do Renu. Nie będę już opisywał losów tej potyczki. Mam nadzieję, że Janek, jako wielki fan tego tytułu uraczy nas wkrótce jakimś szerszym jej opisem (takie wyzwanie Johny).
Zaraz tam wielki fan. Moja tematyka + dobre wykonanie + dobrze chodzące zasady + ładne ciężarówki – tyle wystarczy :P