Wiosna. Tłum legnie na ulice, z kątów wypełza, świętuje wiosnę w mieście, jurne święto, w szynkach narożnych pije i chuciom swym dogadza. Pogoda nęci, coś ciągnie w naturę, przyrodę bujną, świeżą, soczystą. Głowa szumem zachodzi od barw, zapachów i światła. Każdy rozsądny planszówkowicz w taką pogodę woli zostać w domu, skryć się w cieniu, przeczekać upalne, drażniące godziny dnia i w spokoju, w bladości lica, ze skórą wciąż alabastrową dotrwać do upragnionego mroku wieczoru. Dla zdrowia więc i przyjemności wzajemnej, wraz z przyjaciółmi memi, samoczwart w południowej prowincji Śląska Dolnego czwarty już Jerseycon zorganizować zdołali.
Na pierwszy rzut poszła całkiem świeża gra z ostatniego Essen (2015) – Automania. Ekonomiczna gra z kategorii tych średnio-ciężkich, w której każdy gracz wciela się w rolę potentanta branży samochodowej starającego się zaspokoić popyt na ten środek lokomocji w Europie i Ameryce. W każdej fabryce, na urządzonych według planu i wyczucia gracza taśmach produkcyjnych składane są samochody z trzech kategorii – ekonomicznej, rodzinnej i sportowej/luksusowej. Montując samochód gracz stara się zaspokoić potrzeby określone osobno (i zmienne) przez każdy z docelowych rynków zbytu. Im bardziej produkt będzie odpowiadał gustom konsumentów, tym więcej dochodu osiągnie fabryka. W celu jak najlepszego umiejscowienia samochodu na rynku, gracze będą zatrudniać wszelakiej maści specjalistów, zmieniać i modernizować linie produkcyjne.
Automania to tytuł całkiem sympatyczny i warty zagrania, choć nie przynosi ze sobą efektu „wow!”. Na pewno na gorszy odbiór wpływa szata graficzna. Jest po prostu obrzydliwa, przaśne obrazki bez polotu. Komiksowy styl sugeruje, że gra jest ulokowana gdzieś między grą rodzinną, a grą dla dzieci. Choć nie dostrzegam w niej jakichś rażących błędów, to zastanawiające jest, że wydawca w zaledwie 4 miesiące po pierwszym wydaniu, zapowiedział wydanie drugie, poprawione. Ciekawie skomentował sprawę jeden z użytkowników BGG, pisząc, że ci, którzy kupili pierwszą edycję mieli po prostu wątpliwą przyjemność być późnymi testerami gry.
Kolejnym tytułem na tapecie było abstrakcyjne Ponzi Scheme. Gra o agresywnym inwestowaniu, w którym każdy próbuje przejąć udziały firm z kilku branż, najchętniej robiąc to kosztem swoich przeciwników. Jest to gra blefu, licytacji, degrengolady moralnej i spirali zadłużenia. Aby kupować udziały w firmach, gracze muszą zaciągać kredyty. Udziały można kupować „z planszy” albo od innych graczy. Te dostępne na planszy są ograniczone i jeśli gracz chce posiadać więcej, to prędzej czy później musi składać oferty kupna swoim konkurentom. Sposób kupowania jest bardzo ciekawy – gracz potajemnie oferuje przeciwnikowi pewną kwotę, za którą chciałby odkupić od niego udziały w firmie. Przeciwnik może propozycję przyjąć i oddać swoje udziały. Jeśli natomiast postanowi zachować swój pakiet w firmie, to musi oddać przeciwnikowi tyle samo pieniędzy, ile ten oferował, ale w zamian on sam otrzymuje udziały od przeciwnika. Jak dla mnie jest to świetny mechanizm balansujący. Z jednej strony składamy propozycję na tyle niską, żeby nie przepłacić, ale z drugiej musimy uważać, bo przeciwnik może tą samą kwotą nas wykupić. Kolejną ciekawą rzeczą są pobierane kredyty. Są to kredyty z najgorszych koszmarów (bądź reklam telewizyjnych), bo nie da się ich spłacić. Kredyt opłacony nie przepada, musi być spłacany regularnie według wskazań koła czasu. Gra kończy się w momencie, gdy którykolwiek z graczy nie jest w stanie spłacić zaciągniętych pożyczek. Ten delikwent nie jest brany pod uwagę przy wyłanianiu zwycięzców. Gracze muszą zatem zaciągać kredyty nieustannie, aby móc spłacić te zaciągnięte wcześniej. Muszą też po cichu liczyć, że któryś z przeciwników zostanie wykończony wcześniej niż oni sami. Choć zazwyczaj jestem słaby w grach licytacyjnych, a jeszcze gorszy w grach z blefem, to muszę przyznać, że bawiłem się bardzo dobrze. Pozostali zresztą też.
Po raz kolejny na stole zawitała świetna gra ekonomiczna jaką jest Nippon. Nippon nie doczekał się jeszcze osobnego wpisu, ale kilka słów o tym tytule było już napisanych przy okazji relacji z małego Jerseyconu. Niezmiennie gra mi się podoba, choć po czwartej partii czuję już chwilowy przesyt. Muszę odłożyć ten tytuł na trochę.
W związku z moimi małymi umiejętnościami blefowania i licytacji nie powinienem zasiadać do tytułów takich jak Tammany Hall. Tutaj dla odmiany nie prowadzimy żadnej firmy, ale staramy się tak pokierować przybywającymi do Nowego Jorku imigrantami, by ci, wdzięczni i pamiętający chętnie oddali na nas swoje głosy w nadchodzących wyborach na burmistrza. Bardzo ciekawy area-control, sporo negatywnej interakcji, dużo blefu i próby rozgryzienia przeciwnika, niesamowite zwroty akcji i niespodziewanie wyłoniony zwycięzca, do tego przewspaniała grafika, w której widać rękę Mistrza (Petera Dennisa). Wszystko to sprawia, że Tammany Hall powinien zostać okrzyknięty grą „konwentu”. A mimo wszystko muszę przyznać, że choć próbowałem się przekonać, to tego tytułu nie polubię. Niby mamy przepychanki na planszy, niby możemy sobie dokuczać. Występują niejawne licytacje, w których zawsze traci się licytowaną stawkę niezależnie od wyniku. Powinny być duże emocje. Gracze powinni siedzieć przy planszy z wypiekami na twarzy i uśmiechając się nerwowo śledzić rozbieganymi oczami rozstrzygnięcia w kolejnych dzielnicach. A mimo wszystko tego nie robili. Jak okiem sięgnąć twarze pozostały blade i bez wyrazu.
Wśród rozegranych gier pojawił się przepięknie wydany The Gallerist Vitala Lacerdy, autora już rozpoznawanego i cenionego. Najpierw długie, nużące tłumaczenie zasad, a po chwili paraliż decyzyjny. Od czego właściwie zacząć? Jest bardzo dużo możliwości, w dodatku ma się wrażenie, że każda z tych wielu możliwości otwiera nowe pokłady kolejnych możliwości i tylko po to, by gracz mógł odnaleźć ich jeszcze kilka. Innymi słowy gra choć piękna, choć temat ciekawy, to jest zdecydowanie przekombinowana. Lacerda uczynił ze skomplikowania mechanizmu już swoją markę. CO2, który również wyszedł spod jego rąk, także cierpiał na zbyt duże złożenie mechaniczne. Każda akcja pociągała tam za sobą wiele wymaganych do wykonania czynności, które mogły gubić i mylić nie tylko przy pierwszej, ale i przy trzeciej czy czwartej rozgrywce. Gallerist nie wymaga na szczęście aż takiej obsługi, nie jest tak niewygodny w użyciu, ale mimo wszystko mikrosilniczki, które wchodzą w jego skład mogą przytłaczać. Choć po kilku rundach akcje stają się intuicyjne, to mimo wszystko gra może męczyć… mnie zmęczyła.
Poranek dnia następnego przyniósł partię w tytuł już opisywany szerzej na tym blogu – Wars of the Roses. O ile w trzy osoby gra mi się podobała, o tyle mogę z całym przekonaniem rzec, że w cztery było jeszcze lepiej. Były emocje, backstabbing i wszystko czego mogłem oczekiwać po grze, w której każdy próbuje przejąc władzę, a tron jest tylko jeden. Jak dla mnie to gra najlepsza z całego naszego posiedzenia.
Na koniec zagraliśmy jeszcze w Ships Martina Wallace’a. Autor mający na swoim koncie kilka naprawdę dobrych tytułów (Brass, A Few Acres Of Snow, London, Age of Steam) ostatnimi czasy napawał swych fanów niepokojem. Kolejne tytuły były nieco słabsze, z mniejszym rozmachem, z niedociągnięciami. Innymi słowy, Wallace sprawiał wrażenie, jakby szczyt swych autorskich możliwości miał już za sobą. Tym z większą radością przekonałem się, że pogłoski o jego śmierci (autorskiej) są grubo przesadzone. Wallace powrócił! Ships to kolejny kawał solidnej ekonomii. Gra przypomina mi połączenie Automobile z Rise of the Empires. Z tego pierwszego tytułu wzięty został tor postępu technologicznego. Drugi tytuł podzielił się powoli, epokami odsłanianą mapą świata, który tworzone przez graczy statki nieśmiało starają się eksplorować. Mam nadzieję, że wkrótce będzie okazja aby napisać o tym tytule nieco więcej.
Tak minął nam Jerseycon. Tytułów było wprawdzie niewiele, ale po części wina spada na rozszerzenie zakresu w jakim odbywał się konwent. Ze spotkania czysto planszowego, zrobiło się spotkanie planszowo-konsolowe. Pomiędzy poszczególnymi partiami i w przerwach na posiłki rozgrywaliśmy turniej piłki nożnej w FIFA’16.
W związku z tym, że na polu planszówkowym nie odniosłem większych sukcesów, pragnę się pochwalić wynikiem w dziedzinie, gdzie nie umysł, a sprawność palców ważyły o powodzeniu. I tak, turniej FIFA’16 na czwartym Jerseyconie zakończył się następująco:
- Manchester United F.C. (berni)
- Real Madryt C.F. (Palmer)
- Juventus F.C. (yanoo)
- Paris Saint-Germain F.C. (razul)
I tak wydarzeniem konwentu była wiosenna chuć. Kilka słów o granych tytułach się jednak należy.
Automania – graficznie gra dla dzieci. W mechanice wszystko działa, więc jak ktoś lubi tego typu ekonomie, to powinien być zadowolony.
Ponzi Scheme – od razu po powrocie do domu zacząłem szukać, czy można to gdzieś kupić, choćby z drugiej ręki. Taką grą chciał byc Szeryf z Nottingham, ale wymaga by gracze grali jak autorzy wymyślili, inaczej jest jałowo. W Ponzi tego problemu nie ma – gra z gatunku zabijaj, albo giń. Na piramidzie finansowej oczywiście. Emocje gwarantowane.
Nippon – ta gra mnie przytłacza. Zdecydowanie dla zaawansowanych miłośników ekonomii – ja do nich nie należę.
Tammany Hall – emocje były, ale na finiszu, kiedy Palmer odrobił ogromną stratę. Gra z ogromnym potencjałem, tylko jest problem by go wykrzesać.
Gallerist – abstrakcja na abstrakcji. Jak ktoś gustuje w takiej sztuce, to będzie zachwycony, ja się męczyłem. Przypominają mi się stare hejty na przygodówki – kopnij w drzwi, to wyleci z dziury w ścianie piłka, którą rzuć w okno, żeby się poderwał ptaszek i nasrał na instalację elektryczną, której spięcie wyłączy telewizor dzięki czemu odwróci się strażnik i my będziemy mogli przejść. Sens akcji w Galleriście wygląda mniej więcej tak samo.
Wars of the Roses – fenomenalna alternatywa Gry o Tron dla skromniejszego składu. Dynamiczne zwroty akcji, konieczność wyczucia kiedy i jak zdradzić sojusznika, łatwe do przyswojenia zasady i płynna rozgrywka bez większych przestojów. Nawet planowanie szło sprawnie. Grałbym.
Ships – przyjemna, ładna i prosta do opanowania ekonomia. Wymagająca, ale mniej niż Nippon, dla mnie akurat ;) Chętnie bym w to jeszcze zagrał.